Na lotnisku przepych, każdy kogoś szuka, a jak nie szuka kogoś konkretnego to łapie kogoś kto nie wie co ze sobą zrobić. Stoimy jak wryci, uśmiechamy się ale to nie oznaka szczęśliwości a może nie całkiem szczęśliwości a dodatkowego stresu. Nerwowo szukamy kartki z hostelu, którego przedstawiciel miał Nas odebrać. O jest!!!! Wildebeest Camp. Od razu przyjemniej, weselej , uff, szaleństwo. Wsiadamy do busika i ciemną nocką ruszamy przed siebie. Hostelik dość przyjemny, zgadzamy się na pokoiki na zapleczu to i tak wypas jak na to co sobie wyobrażałam, że zastaniemy choć bez dwóch zdań zdjęcia z Internetu to na pewno nie to samo miejsce. Pssstt… pierwsze piwko na Czarnym Lądzie. Tusker. Uhhhmmm, nie wiem czy to zmęczenie, pragnienie czy po prostu magia tego miejsca ale smakuje wyśmienicie.